Stany Zjednoczone Europy
Podczas gdy wojna na Ukrainie trwa, europejska solidarność, która do tej pory była wzorcowa, nie jest już wolna od napięć. Z pewnością aktywnie udzielana jest pomoc, zarówno w zakresie zaopatrzenia, wsparcia zdrowotnego i przyjmowania uchodźców, jak i na szczeblu wojskowym, poprzez skuteczne dostawy broni, w których wiodącą rolę odgrywają Stany Zjednoczone, stawiając najeźdźcę w bardzo trudnej sytuacji. Nasilają się również sankcje wobec Rosji, wpływając na jej środki finansowania wojny. Ale często mają one bardzo wyraźne negatywne reperkusje dla Europejczyków, z których wielu było bardzo uzależnionych od takiego handlu w zakresie importu energii.
Europejska solidarność nie bez napięć
W obliczu wojny, której skala, skutki i nieprzewidywalność pozostają bez precedensu na kontynencie od 1945 roku, każde państwo stara się więc, poza solidarnością okazywaną przez Unię, jak najbardziej ograniczyć bezpośredni wpływ na własne interesy. I tak, ku wielkiemu niezadowoleniu Francji, kanclerz Scholz nie pyta nikogo o zgodę na wyjazd do Pekinu w celu zabezpieczenia stosunków ze swoim pierwszym klientem, na podjęcie ściśle narodowego planu odbudowy o wartości 200 miliardów euro, na przyznanie pierwszeństwa Stanom Zjednoczonym w swoim programie dozbrojenia o wartości 100 miliardów euro oraz na zainicjowanie wspólnego programu obronnego dla europejskiego nieba bez udziału Francji
Nic z tego nie miałoby miejsca, a sam Putin prawdopodobnie nie ryzykowałby ataku na Ukrainę, gdyby Europa po zjednoczeniu Niemiec i rozszerzeniu kontynentu wyposażyła się we wspólne zarządzanie oparte na jednolitej polityce zagranicznej i autonomicznym odstraszaniu wojskowym wykraczającym poza istnienie NATO. Ale Francja i Niemcy od dawna bawią się w bycie braćmi broni, przy czym różnice nie ustały z powodu dwóch rozłamów:
Z jednej strony nacjonalizm, który pozostał żywy i emocjonalny we Francji, poprzez wszystkie jej wzloty i upadki: Wersal, Oświecenie, szturm na Bastylię, prawa człowieka, Cesarstwo, zwycięstwo 1918 roku, Ruch Oporu i Wolna Francja w szeregach zwycięzców - to wszystko są powody do upamiętnienia. Sytuacja jest odwrotna w Niemczech, gdzie wszelkie skłonności nacjonalistyczne są ściśle kontrolowane, jeśli nie tłumione, po traumie okresu nazistowskiego, z jego agresjami i prześladowaniami, całkowitą klęską i hańbą Holokaustu. Jedyną wspólną cechą tych krajów jest to, że żaden z nich nie próbuje grać kartą europejskiego nacjonalizmu, co jest tym bardziej utopijne, że nigdy tego nie próbowały!
Inną zasadniczą różnicą jest stosunek do federalizmu. Podczas gdy we Francji nikt nie ośmiela się opowiadać za federalną Europą, w przeciwieństwie do niektórych w przeszłości, koalicja socjaldemokratów, liberałów i zielonych kanclerza Scholza wyraźnie uwzględniła ten cel w swoim programie i nie będzie się martwić podobnie myślącymi chrześcijańskimi demokratami.
Aby zrozumieć i wyciągnąć wnioski z tego "kocham cię, ale ja też cię nie kocham", źle zakopanego pod dwustronnymi traktatami współdziałania, które ma być uprzywilejowane, ale które zagraża samej przyszłości Unii, musimy przypomnieć sobie wydarzenia z burzliwej historii.
Związek od początku kwestionowany
Czwarta Republika, niekochana i dotknięta wszelkim złem, a która uległa jedynie nieopanowanemu dziedzictwu kolonialnemu, miała potrójną zasługę: odbudowę narodową, budowę Europy i rozpoczęcie trzydziestu chwalebnych lat, które były wzajemnie powiązane. Decydującą rolę odegrała w tym inicjatywa wspólnego rynku sześciu państw.
Nic jednak nie było proste od samego początku. W 1950 r., w obliczu zniszczonej i podzielonej powojennej Europy, zagrożonej stalinowskim ekspansjonizmem, Jean Monnet miał osobistą wizję, by nakłonić Roberta Schumana, ministra spraw zagranicznych, Lotharinga o podwójnej kulturze i antagonistycznej historii, do przeformułowania talii. Zaproponował kanclerzowi Adenauerowi, bez żadnego mandatu ze strony jego własnego rządu i poza oficjalnymi kanałami dyplomatycznymi, wspólną przyszłość Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, której ponadnarodowe instytucje mogłyby kontrolować przemysł, który był w centrum poprzednich wojen. Był to pierwszy krok w kierunku zjednoczonej Europy.
Georges Bidault, rzekomo poinformowany przez Monneta, ale rozproszony innymi sprawami, lub nawet nieświadomy wpływu projektu, a prawdopodobnie jedno i drugie, miał właśnie zakończyć prace swojej Rady Ministrów, kiedy Schuman, otrzymawszy w ostatniej chwili potwierdzenie zgody Adenauera, zatwierdził swój plan przez Radę, która się nie zmieściła. Bidaultowi pozostało jedynie pozwolić Schumanowi na zmobilizowanie czterech innych krajów do negocjacji i podpisanie 18 kwietnia 1951 r. traktatu EWWiS, który został ratyfikowany pomimo sprzeciwu komunistów i gaullistów, którzy widzieli w nim jedynie "miszmasz", jak to ujął generał.
Wobec równoległego i palącego problemu odtworzenia armii w Niemczech Zachodnich Jean Monnet, tym razem inspirując nowego przewodniczącego Rady René Plevena, doprowadził do realizacji projektu Europejskiej Wspólnoty Obronnej, podpisanego przez szóstkę 27 maja 1952 roku. Uzgodniono, że tej EDC będzie towarzyszyć Europejska Wspólnota Polityczna, czyli sfederalizowana Europa, której postanowienia należało dopiero określić.
Obyło się bez przeciwnej i uporczywej koalicji komunistów i gaullistów we Francji, którzy spieszyli się zemścić na EWWiS i widzieli w EDC jedynie pogorszenie "miszmaszu", który w skandaliczny sposób został zamieniony na zielony. Ratyfikacja EDC stała się gorącym kartoflem kolejnych rządów i po bardzo długiej kłótni politycznej i parlamentarnej została ostatecznie odrzucona przez Zgromadzenie Narodowe 30 sierpnia 1954 roku. Po tym późnym francuskim niepowodzeniu, EDC trafiła na śmietnik historii.
Stany Zjednoczone, które stały się praktycznie jedynym obrońcą Europy w obliczu tysięcy sowieckich czołgów mogących wyjechać znad Łaby na Atlantyk, uzyskały to niemieckie dozbrojenie dopiero dzięki paliatywowi w październiku 1954 roku Unii Zachodnioeuropejskiej włączonej do utworzonego w 1949 roku NATO.
Stworzenie zjednoczonej armii w ramach polityki europejskiej stało się, i pozostaje do dziś, tabu ewakuowanym z konstrukcji Europy, która wolała porzucić wojsko na rzecz handlu, wkrótce dodanego do rolnictwa, mniej sprzyjającego politycznym kłótniom na wszystkich frontach. Traktat rzymski z 25 marca 1957 r., tworzący wspólny rynek, został jednak uzupełniony traktatem Euratom, który, mimo zmian od czasu EWWiS, miał na celu stworzenie Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej.
Trudny partner V Republiki
Po puczu algierskim, który utorował drogę V Republice, Charles de Gaulle ostatecznie ocenił, że wspólny rynek wzmocni francuskie przedsiębiorstwa, które pozostały zbyt protekcjonistyczne, ale pozwolił Euratomowi zatonąć, zagrażając jego politycznym, cywilnym i wojskowym planom autonomii jądrowej.
Preferowanie przez nowy reżim Europy wyraźnie międzyrządowej i w żadnym wypadku ponadnarodowej doprowadziło do zaproponowania planu Foucheta. Plan ten spotkał się jednak z odmową pozostałych pięciu państw do porzucenia podejścia wspólnotowego zapoczątkowanego przez Jeana Monneta, które wolały pozostawić wyjaśnienie wspólnego sposobu zarządzania politycznego. Francja była więc zmuszona ograniczyć swój plan z sześciu do dwóch, zawierając francusko-niemiecki Traktat Elizejski z 1963 r., którego ratyfikacja musiała być uzależniona od dodania przez Bundestag wyraźnie atlantyckiego odniesienia.
Gaullistowska odmowa jakiegokolwiek federalnego dryfu została następnie brutalnie wyrażona, oprócz secesji z NATO, polityką pustego krzesła wobec każdego projektu zasobów europejskich wymykających się spod jednomyślnej kontroli państw. Francja położyła temu kres dopiero kompromisem luksemburskim, który w istocie sformalizował niezgodę, ale wprowadził jednomyślność w przypadku interesów uznanych za kluczowe, które przez dwadzieścia lat były wykorzystywane na wszelkie sposoby.
Prezydencja Pompidou uspokoiła napięcia dzięki tryptykowi ukończenia, pogłębienia i rozszerzenia pierwszego szczytu europejskiego w Hadze, natomiast prezydencja Giscarda d'Estainga, wraz z kanclerzem Schmidtem, była ponownie pionierem, tworząc na stałe Radę Europejską, wybierając Parlament Europejski w wyborach powszechnych i tworząc Europejski System Walutowy.
Jeśli chodzi o prezydenta Mitterranda, to na próżno próbował on prowadzić alternatywną, lewicową politykę wbrew fali swoich partnerów, ale w końcu powrócił, w każdym sensie tego słowa, do większej ortodoksji, co było ceną za jego pozostanie w SŚ. Przede wszystkim, w wyniku osobistego zbliżenia z kanclerzem Kohlem, uzyskał powierzenie przewodnictwa Komisji Europejskiej Jacques'owi Delorsowi. Ten ostatni, równie natchniony, co zdeterminowany, zobowiązał się do ukończenia budowy jednolitego rynku do 1992 roku na mocy Jednolitego Aktu z 1986 roku. To ożywienie zamieniło przeszkody w postaci jednomyślności na porozumienia większościowe, prowadząc w końcu, wraz z nieoczekiwanym zjednoczeniem Niemiec, preludium do rozszerzenia kontynentu, do nadejścia unii walutowej ratyfikowanej przez Traktat z Maastricht z 7 lutego 1992 r., tworzący Unię Europejską, który został nieznacznie ratyfikowany we Francji w wyniku podzielonego referendum, budzącego stare napięcia i niespełnione urazy.
Trwałe nieporozumienie francusko-niemieckie
To właśnie wtedy Niemcy dwukrotnie próbowały zaproponować prezydentowi Mitterrandowi w kohabitacji z rządem Balladura w 1994 roku, a następnie prezydentowi Chiracowi w kohabitacji z rządem Jospina w 2000 roku, unię polityczną stanowiącą ramę dla tej unii walutowej. Ale jedyną odpowiedzią było powtarzające się milczenie. Niemniej jednak uzgodniono następnie zaproszenie konferencji międzyrządowej pod przewodnictwem Giscarda d'Estaing, z udziałem Parlamentu Europejskiego i społeczeństwa obywatelskiego, w celu wynegocjowania traktatu konstytucyjnego syntetyzującego architekturę, usprawniającego decyzje i wyjaśniającego nawet słownictwo, uzyskując poparcie Akademii Francuskiej!
Wyjaśnienie to nie poszło jednak tak daleko, by rzucić światło na europejską przyszłość Francji! Podpisany bowiem 29 października 2004 r. traktat konstytucyjny rozpadł się 29 maja 2005 r. w referendum, które prezydent Chirac miał niefortunny pomysł wybrać do jego ratyfikacji, podczas gdy ratyfikacja parlamentu była w dużej mierze zapewniona. Cała sprawa zamieniła się w wolną grę: nawet bardzo klasyczne postanowienia traktatu rzymskiego, podjęte tak jak w nowym traktacie, zostały zakwestionowane w ramach partii, które nagle zostały podzielone, zarówno wewnętrznie, jak i między sobą, oszukując w ten sposób większość wyborców, którzy byli odbiorcami dokumentu w całości, ale którzy zostali tak samo wprowadzeni w błąd w tym bałaganie.
Prezydent Sarkozy próbował uratować przed katastrofą to, co można było uratować, aby umożliwić rozszerzonej Unii Europejskiej posiadanie minimum środków decyzyjnych. Taki był cel traktatu lizbońskiego z 29 października 2007 r., opisanego jako "minitraktat", aby nie obrażać referendum, ale uczynionego nieczytelnym przez wielokrotne odniesienia do obszernych załączników, przy jednoczesnym porzuceniu w środku kampanii tego, co mogło jeszcze nadać sens wspólnej tożsamości, czyli flagi i hymnu europejskiego. Symbole te, choć pozbawione jakiegokolwiek oficjalnego statusu, zostały na szczęście zachowane w praktyce przez instytucje i państwa członkowskie.
Po prezydenturze Hollande'a, która była mniej kontrowersyjna niż zapowiadano, prezydent Macron chciał po raz kolejny dołączyć do grona europejskich pionierów, dodając jednocześnie swoje słynne "przy okazji". Pragnąc pogodzić Francję Charlesa de Gaulle'a, którego krzyż lotaryński został wprowadzony do herbu republikańskiego, z Europą Jeana Monneta, którego gwiaździsty sztandar został uhonorowany Łukiem Triumfalnym, przedstawił kanclerz Merkel liczne europejskie postępy, podsumowując je w swoim obszernym przemówieniu programowym na Sorbonie i powtarzając na Forum Humboldtów w Berlinie, a następnie ponownie w Parlamencie Europejskim w Strasburgu podczas swojego sześciomiesięcznego przewodnictwa w Radzie Unii. Niestety, jego liczne propozycje spotkały się z tym samym milczeniem, które Francja niegdyś przeciwstawiła propozycjom niemieckim.
Federalizacja to wciąż kwestia sporna
Przyczyny tej wzajemnej desynchronizacji można streścić w kilku słowach: Niemcy pragmatycznie chcą Europy sfederalizowanej, z silnymi instytucjami, natomiast Francja stara się pogodzić swoją liryczną wizję suwerennej Europy z zachowaniem państw, które pozostają silne, kosztem stosunkowo słabych wspólnych instytucji. Poszukajmy, gdzie i przez kogo tkwi błąd...
Co prawda obecna prezydencja Macrona okazuje się być mniej systematycznie przeciwna jakiejkolwiek ponadnarodowości niż większość jej poprzedników, czego dowodem jest udana inicjatywa, tym razem z Niemcami, która doprowadziła do zbiorowego zadłużenia się Unii do 2058 roku w celu wsparcia ożywienia gospodarczego pod koniec Covida. Jest to jednak wyjątek narzucony przez wyjątkową sytuację, która może nie zmienić reguły, czyli uporczywy brak zrozumienia koncepcji federalnej.
W przypadku Niemiec pojęcie to ma znacznie głębsze korzenie niż powstanie Bundesrepubliki pod patronatem zachodnich sojuszników. Bund nawiązuje do sojuszu hanzeatyckiego, który przez wieki łączył we wzajemnej harmonii germańskie miasta i księstwa, które pozostawały jednakowo suwerenne i zazdrosne o swoje prerogatywy, także w ramach Świętego Cesarstwa Rzymskiego, podczas gdy Francja od początku zbudowana była na nieelastycznej władzy królewskiej podporządkowującej feudałów swojej wszechobecnej i niepodzielnej władzy centralnej.
I tak jak Rewolucja i Cesarstwo nie zmieniły autorytetu władzy centralnej we Francji, który przetrwał przez wszystkie jej reżimy do dnia dzisiejszego, tak samo Cesarstwo Niemieckie, założone w 1871 roku przez Królestwo Pruskie, choć zrodzone pod pozłacanymi salami Wersalu, nie dążyło do narzucenia niemieckiej jedności poprzez zdeptanie królestw i księstw, z których się składało, ale raczej opierało się na nich, szanując ich odrębności i autonomie.
Dopiero III Rzesza bezwzględnie złamała istniejący od kilkuset lat pakt federalny, narzucając swoją absolutną centralizację, której przekaźnikiem na wszystkich terytoriach był jej gauleiter, nazistowska wersja, choć w innej i bardziej radykalnej formie, naszych prefektów. Jak możemy nie rozumieć, że cała centralizacja narzucona przez taki reżim pozostała przeklęta w pamięci naszych sąsiadów, ponieważ kojarzy się z najgorszą dyktaturą, która doprowadziła do najgorszej katastrofy, jaką kiedykolwiek znali na wszystkich poziomach?
Łatwiej jest zatem zrozumieć, dlaczego to odniesienie do federalizmu zasadniczo przywołuje, zarówno instynktownie, jak i racjonalnie, niezbywalną gwarancję swobód na różnych szczeblach, począwszy od szczebla regionalnego, a następnie krajowego, ponieważ każde przekazanie uprawnień w górę może być uzasadnione jedynie poprzez poszanowanie tych swobód i zgodnie z jedynymi wspólnymi interesami, należycie określonymi i kontrolowanymi na różnych szczeblach, które uzasadniają przekazanie. Dopóki interesy te wydają się być lepiej chronione na szczeblu europejskim, ich przeniesienie nie będzie stanowiło problemu.
Ta wizja i sama federalna organizacja polityczna są wspólne dla wszystkich naszych pozostałych sąsiadów i wiążą się z demokracją parlamentarną, która panuje we wszystkich państwach członkowskich Unii Europejskiej, z wyjątkiem jednego: Francji i jej przestarzałej centralizacji, dodatkowo wzmocnionej przez V Republikę z jej nadzwyczajną władzą prezydencką.
Scentralizowana Francja, która pozostała odporna
Idea federalna nigdy nie odniosła sukcesu we Francji, pomimo naszych ostatnich regionów sztucznie dodanych bez większych środków do departamentów dobrze kontrolowanych przez władzę centralną. Miała jedynie odosobnionych orędowników, takich jak Tocqueville, nietypowe i wygnane postaci, jak La Fayette, maltretowanych bojowników, jak Girondini wyeliminowani przez Montagnardów podczas Rewolucji. Ich rzadcy spadkobiercy, z których niektórzy byli w stanie zbliżyć się do arkanów władzy, nie pozostawili po sobie prawie żadnych śladów ani wybitnych instytucji i nie liczą się w zbiorowej pamięci, gdzie wielkich ludzi mierzy się narodowym i królewskim autorytetem, którym naznaczyli kraj.
Nasz aparat polityczny, administracyjny i prawny jest sam w sobie strukturalnie niewygodny i zagrożony, gdy tylko znajdzie się pomiędzy poziomem europejskim, który go przewyższa, a poziomem regionalnym, który rości sobie prawo do autonomii. Ilustrującym tego przykładem jest nasza Rada Stanu, stworzona przez Napoleona, która właśnie odrzuciła, z własnej inicjatywy, wszystkie alternatywy dla kontroli technicznej zmotoryzowanych pojazdów dwukołowych, pomimo faktu, że alternatywy te zostały wyraźnie przewidziane przez Parlament i Radę Unii w momencie powstania dyrektywy, oraz że zostały one należycie przedstawione Komisji Europejskiej przez nasz rząd i przez nią zatwierdzone. Fakt, że taka ingerencja budzi gniew i antyeuropejskość milionów użytkowników, nie będzie raczej przeszkadzał naszemu wysokiemu sądowi, który przypisze odpowiedzialność Europie, która jest tak samo zwarta, jak i nieistotna. A jeśli rząd rezygnuje z jakiegokolwiek arbitrażu Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, do którego Conseil d'Etat powinna już się odwołać w drodze pytania prejudycjalnego, to czyż nie jest to również zachowanie tego francuskiego wyjątku?
W poszukiwaniu drugiego wiatru
Poza tym anegdotycznym, lecz odkrywczym przypomnieniem stanu umysłu, nie da się na zawsze uniknąć pytania o wyraźne europejskie zarządzanie polityczne.
Utrzymująca się sprzeczność zasługuje na wyjaśnienie przez Francję. Przypomnijmy, że Olaf Scholz, wówczas minister w rządzie Merkel, podnosił perspektywę przekazania Francji przez Europę stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Ale Francja wyklucza dzielenie się swoim stałym miejscem, jednocześnie twierdząc dla formy, że powinna przyznać kolejne Niemcom. Jak zatem pogodzić to stanowisko z apelami o suwerenność "silnej Europy", które stanowiły sedno przemówień prezydenta Macrona na Sorbonie, w Berlinie i w Strasburgu? I jak w takiej sytuacji nadać wiarygodność wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa, która ma sens dla Europy i dla naszych partnerów zewnętrznych?
Ważnym krokiem byłoby zawarcie porozumienia z Niemcami, aby stanowiska wyrażane przez przedstawiciela Francji w Radzie Bezpieczeństwa ONZ były odtąd wyrażane w imieniu obu krajów, w porozumieniu z Wysokim Przedstawicielem UE do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa, co stanowiłoby wstęp do zjednoczonego politycznie głosu europejskiego.
Przywracając osi francusko-niemieckiej widoczne i nośne znaczenie, taka zmiana umożliwiłaby również zbudowanie prawdziwej wspólnej polityki bezpieczeństwa, zbrojeń i obrony na spokojniejszych i zdrowszych podstawach, do udziału w której zaproszone zostałyby pozostałe państwa członkowskie, jako trzon autonomicznego europejskiego systemu odstraszania, w ścisłym partnerstwie z NATO, ale już nie w ścisłym podporządkowaniu. Miałoby to również wielorakie pozytywne skutki dla Europy w zakresie nadrobienia jej znaczenia politycznego, konkurencyjności przemysłowej i zacofania technologicznego w obliczu poważnych zmian strategicznych, które obecnie nabierają tempa w skali globalnej.
Dla większości dzisiejszych Francuzów, Niemców i innych Europejczyków taka perspektywa będzie bez wątpienia równoznaczna z "sięganiem po księżyc". Pamiętajmy jednak o słowach Kennedy'ego zapowiadających właśnie ten cel: "wybieramy się tam nie dlatego, że jest to łatwe, ale dlatego, że jest to trudne!". Na co więc czekamy, by odzyskać podobną wolę w ambicjach bezprecedensowych i odnowić determinację, którą Jean Monnet słusznie wyznaczył jako linię postępowania od samego początku budowy Europy, zmiatając na bok wciąż zmieniające się kaprysy optymizmu i pesymizmu?